Doroczna wyprawa
Na ostatnią sobotę września mieliśmy z Dawidem zaplanowaną Wycieczkę Ojców i Synów organizowaną przez szkołę Żagle, do której uczęszczają nasi synowie.
Bardzo lubimy te nasze wypady, które dwa razy w roku dają możliwość pobycia nie tylko z własnym synem, ale także zintegrowania się z jego kolegami, a także ich ojcami. Czas jest zawsze dobrze zapełniony i pełen dobrych doświadczeń. Niestety wiosenna wersja wycieczki na tratwy nad Biebrzę zaostrzyła apetyt i jednodniowe spotkanie na wspólne majsterkowanie jakoś nie pachniało przygodą. Pozory mylą 🙂
Edycja 2017
Bez długich i przemyślanych przygotowań po prostu pojechaliśmy w sobotę do szkoły. Spóźnieni – a jakże! Na miejscu zastała nas spora grupa zespołów robiących latawce, a u niektórych konstrukcja miała już konkretne i stabilne kształty. Nie zniechęciliśmy się naszym opóźnieniem i czym prędzej przystąpiliśmy do działania. Narzędzi też nie zabraliśmy ze sobą (żadnych (!)), no bo przecież nie było wcześniej takiej informacji. Przyjechali na gotowe 😉 Nie było jednak tak źle, bo wszystkiego na miejscu było w odpowiedniej ilości.
Ze szkieletem latawca poszło nam całkiem nieźle, zwłaszcza, że mogliśmy nieco podejrzeć, podpytać tych, którzy byli przed nami i zabrnęli wcześniej w ślepą uliczkę z jakimś etapem prac. To także fajny element tych wspólnych spotkań – kooperacja, dzielenie się doświadczeniami. Kiedy stelaż był już prawie gotowy, zaczęliśmy się niepokoić, czy bibuła na poszycie będzie wystarczających rozmiarów. Okazało się bowiem, że zamiast przyciąć listwy do proponowanych rozmiarów ok 70cm, poszliśmy na całość i zrobiliśmy latawiec z metrówek. Nie, nie wpadliśmy na to sami – dopiero powtórzone przez kolejną osobę pytanie, czemu robimy taki duży latawiec, doprowadziło nas do rozwikłania zagadki. Tutaj pojawiło się pierwsze oświecenie, latawiec nie może być płaski (a taki był jedyny, który z moim tatą skonstruowałem w dzieciństwie) tylko wypukły i – co więcej – ta wypukłość musi być u dołu, żeby tworzyć właściwą różnicę ciśnień “pod” i “nad” latawcem, by wytwarzać siłę nośną. Po tym zastrzyku teorii zrozumiałem wszystkie zaprzepaszczone szanse związane z kupnem chińskich latawców przy plaży nad Bałtykiem.
Nie ma tego złego – byliśmy liderami pod względem wielkości latawca 🙂 Marne byłoby to jednak pocieszenie, gdybyśmy pracy nie mogli skończyć 😉
Jedynie z wyborem barw poszycia nie mieliśmy problemu – szybko zdecydowaliśmy się na klasykę. Z doborem techniki klejenia, mocowania uprzęży, rozmiarów i konstrukcji ogona było trochę trudniej. Tutaj także odkrycie – uprząż nie wystarczy aby była symetryczna, musi utrzymywać latawiec pod bardzo konkretnym kontem do poziomu (25 stopni). Nie mieliśmy niestety kątomierza (a bardzo za nim wówczas zatęskniłem) ani nie zaprzęgliśmy trygonometrii do ustalenia konta – zrobiliśmy to “na oko”, ale “na oko” wydaje mi się, że odnieśliśmy sukces.
Ostatnim etapem było sklejenie ogona – zaczęliśmy od ambitnego planu wersji 5-metrowej. Ostatecznie skończyliśmy gdzieś w okolicy trzeciego metra. Bardzo chcieliśmy, żeby komponował się on dobrze z szachownicą samego latawca, w związku z czym Dawid skupił się na cięciu drobnych karteczek, gdy ja walczyłem z uprzężą. Ah! Tu muszę dodać, że wielokrotnie czułem się jak Noe, będący obiektem drobnych uszczypliwości ze strony innych zespołów. Chyba jako jedyni postanowiliśmy zrobić uprząż czteropunktową, taką, która ma teoretycznie zastosowanie na dużym wietrze. Tym razem wiatr nie miał być szczególnie mocny, ale wydaje mi się, że nasza konstrukcja jakoś całkiem nieźle z nim współpracowała. A więc ogon – Dawid pociął kartki a potem nalepiliśmy na dratwę jedną po drugiej dobierając naprzemiennie kolory – biały i czerwony.
Gotowy latawiec pozostało doposażyć w hol, no i tutaj znów byliśmy postrzegani jako szaleńcy, którzy nawinęli z 40-50 metrów linki.
Gotowi do lotu
Postanowiliśmy zarzucić testy podwórkowe i pierwsze loty odbyć od razu na polanie nad Wisłą w pobliży Plaży Romantycznej. Swoją drogą, była to okazja do poznania nowego, całkiem fajnego miejsca na rodzinny wypad nad rzekę, z miejscem na plażowanie, ognisko, zabawę z dziećmi na konstrukcji imitującej żaglowiec.
Efekty przeszły nasze, a moje na pewno, najśmielsze oczekiwania. Latawiec szedł w górę jak rakieta i trzymał się bardzo stabilnie, nie wymagając od nas zbyt wiele ręcznego sterowania, chociaż i to opanowaliśmy dosyć szybko, co sprawiło, że zabawa była jeszcze lepsza. Nieskromnie dodam, że w naszej ocenie (wszak ta się najbardziej liczyła w owej chwili) nasz latawiec był NAJ – największym, z najdłuższym ogonem, najstabilniejszy i uniósł się także najwyżej. O gustach się nie dyskutuje, więc nie będę się wychylał z oceną, że był również najładniejszy 😛
Mamy to “na widele”
Zobaczcie jak to wyglądało w praktyce i oceńcie sami 🙂
Co nam to dało?
Ten wspólny czas, zwieńczony ogniskiem i pieczeniem kiełbasek, dał nam wiele dobrych emocji, doświadczenie ciężkiej, ale owocnej wspólnej pracy, która właśnie przez żmudne wykonanie przyniosła zaskakująco dobry efekt. Dawid prawie cały czas miał nieco umiarkowany entuzjazm podczas pracy, a już na filmie można zobaczyć jak bardzo jego humor się odmienił i jak cenny to był czas dla niego.
Dla mnie to też była doskonała nauka i zmiana sposobu myślenia o konstruowaniu latawców – począwszy od myśli technicznej po nadspodziewanie wielką frajdę z samej budowy, ale i zwieńczenia tego trudu podczas lotów. Do tego stopnia, że nie miałbym nic naprzeciw zrobieniu dwóch niezależnych latawców 😉
Morał
Warto spędzać fajnie czas 🙂 Niby banał, ale dorzucę jeszcze jedno spostrzeżenie, może już nie tak banalne. Warto dopierać aktywności w taki sposób, żeby sprawiały autentyczną radość wszystkim (no, albo przynajmniej znaczącej większości), bo tylko wtedy ten czas pozwoli się do siebie zbliżyć, cieszyć się z obecności tej drugiej osoby.
W październiku czeka mnie podobna akcja z udziałem Szymona… stay tunned 😉