To chyba najprzyjemniejszy wpis, jaki miałem zaległy do popełnienia 😉 Najprzyjemniejszy, co nie znaczy, że najprostszy, bo “o rzeczach dla mnie ważnych łatwiej mi mówić wierszem”, a że tej techniki nie mam opanowanej, to generalnie najlepiej nie mówić 🙂
Z początkiem lutego zaczęły pojawiać się różne drobne i większe zapowiedzi porodu, w tym między innymi skurcze. Magda była w miarę spokojna, natomiast mnie niczego nie nauczyły wcześniejsze porody i na hasło “wiesz, mam lekkie skurcze” reagowałem gwałtownym skokiem tętna. Kilka nocy było pełnych oczekiwania, choć dla oddania sprawiedliwości napisać muszę, że to oczekiwanie było aktywne u Magdy. Ja, oględnie mówiąc, podczas tego czekania zbierałem siły na poród. No dobra – spałem 🙂
W tym czasie mieszkali z nami dziadkowie, więc odeszła przynajmniej obawa o opiekę nad dziećmi. Cała reszta jednak była mniej zaplanowana, szczególnie w jaki sposób dotrzemy do wybranego przez Magdę szpitala Świętej Rodziny, gdy poród zacznie się o 7:30 rano. Szczęśliwie poważne oznaki porodu zaczęły się po południu, a na poważnie Magda poczuła, że to może być TO około 19:30.
Mimo, że pakowanie bagażu do samochodu i zbieranie niezbędnych rzeczy, obiektywnie nie zajęło wiele czasu, to jednak dla mnie wszystko to trwało za długo. Dałem temu wyraz w dosyć szybkiej jeździe do Warszawy, podczas której Magda szantażowała mnie porodem w drodze. I zrozum tu kobiety – chcesz, by zdążyła urodzić na miejscu, a ta wrzeszczy po porodzie po drodze. Nie rozumiem tego tak samo jak przysłowia “wolniej jedziesz, dalej zajedziesz” 🙂 Zostawmy to.
W szpitalu zameldowaliśmy się koło 21:30, by dowiedzieć się, że miejsc to nie mają do porodu. Twarz pielęgniarki, która nam to mówiła, nie odbijała żadnych emocji – całkowicie z miną pokerzysty przekazała nam informację. Z jakiegoś powodu podejrzewałem jednak, że nie robi sobie z nas jaj i faktycznie może być pewien problem z miejscami. Zaoferowała jednak badanie lekarskie – chyba zresztą mają taki obowiązek. Na szczęście nie czekaliśmy długo na wynik badania, a po nim “stanęło na naszym” czyli Magda została przyjęta do szpitala z 6 cm rozwarciem. No i kul. Trafiła nam się tylko słaba sala, bo dwuosobowa, ale otrzymaliśmy zapewnienie, że “sąsiadka” na czas zasadniczego porodu zostanie gdzieś wyeksmitowana, bo zapowiadało się, że ona ma przed sobą jeszcze znacznie dłuższą drogę (skurcze co 10 minut :-)) Bez przesady – takie to ja miałem w jelitach już od kilku godzin 🙂 Po krótkim czasie faktycznie druga mama została przeniesiona do jakiejś zwolnionej jedynki, a my zostaliśmy sami.
W tym miejscu czas na wspomnienie jak wspaniały personal trafił się nam. Dwie położne (Ewa i Olga), które akurat miały dyżur i chyba (jakoś) niewiele więcej innej roboty, prawie nie odstępowały nas na krok. Z początku krępowało mnie to nieco, ale doceniłem ich troskliwość, gdy przy uciekającym Maluszku traciliśmy z nim KTG-kontakt, a któraś z dziewczyn (tak! pierwszy raz położne były młodsze od nas – latka lecą) stała już przy Magdzie. Był naprawdę otwarte i miłe i Magda podpisze się pod moimi życzeniami dla wszystkich młodych mam, by właśnie na ten zespół trafić podczas porodu. Zresztą oprócz tych miękkich kompetencji poprowadziły wspaniale (s. Ewa) Magdę przez poród, by także tzw. “cięcie” nie było konieczne, gdy nasz Skarbek będzie opuszczał jej łono.
Dyplomatycznie nie będę pisał szczegółów o anestezjologu, który miał przykry obowiązek świadczyć nam usługę medyczną (ten język oddaje całą historię i na tym basta).
Natomiast samo znieczulenie okazało się skuteczne i to aż na tyle, że Magdzie uciekła świadomość dolnej części ciała (podobno przy podpajęczynówkowym tak to już jest). I tak sobie czekaliśmy i obserwowaliśmy rozwój wydarzeń, podczas gdy znieczulenie działało, a czas uciekał. Przy którejś wizycie lekarki, stwierdziła ona, że pora przyspieszyć poród, bo za chwilę znieczulenie minie i będzie mniej błogo. Panie przystąpiy więc do przebijania pęcherza płodowego i wtłaczania w Madzię hektolitrów oksytocyny. W końcu podziałało i nasza Marysia, jak Małysz ze skoczni, wyskoczyła na ten świat po czterech skurczach partych. Opis brzmi mechanicznie i nie jest w stanie oddać tego, co w tej chwili działo się i co czułem. Nastrojowy półmrok, prócz zasadniczego miejsca akcji ;-), przyjazna, przyjacielska wręcz atmosfera – nasza trójka i trójka położnych (dołączyła Karina). I ten moment kiedy ujrzałem włochaty łepek naszego najmłodszego Aniołka, gdy przedziera się na tę stronę brzucha. Madzia i Maleństwo sporo się namęczyły, szczególnie, że Marysia przyszła na świat z naszyjnikiem z pępowiny, która z kolei dodatkowo była zasupłana gdzieś w połowie drogi. Widok tego Maluszka, zdeterminowanego by żyć i zamieszkać w naszej rodzinie mimo trudnej drogi rozczulił mnie do łez i nie bardzo mogłem jakkolwiek reagować na to co się dzieje, na zaproszenie do przecięcia pępowiny etc. Zreszta, dziś już nawet nie pamiętam w jakiej kolejności się to wszystko działo – w sensie cięcie pępowiny był po, a nie przed porodem, ale to chyba tyle. Cieszyłem się przez łzy z obecności Marysi, z jej piękna i kruchości. To pewnie powszechna opinia rodzica o noworodku, ale Marysia naprawdę była (no i jest) śliczna 🙂
Nasze zmęczone Anielice po chwili leżały już razem – wyczerpane, ale szczęśliwie, spokojne. Wiedzieliśmy, że najtrudniejsze mamy już za sobą. Familiarny nastrój utrzymał się jednak nadal, położne ciągle troskliwe pomogły Magdzie urodzić łożysko i zajęły się także pierwszymi czynnościami opiekuńczymi wobec Marysi. Nie zabrakło ginekologiczno-położniczych sucharów o zszywaniu Madzi i “będziesz pan zadowolony”. Poprzednio jednak podobny żart rzucał lekarz – facet. Widać, poczucie humoru w tej branży, nie ma płci 🙂
Ah, oczywiście – zabrakło danych statystycznych 🙂 Marysia urodziła się już 12 lutego o 0:58. Ważyła około 3640g i mierzyła… a tego to już nikt nie wie. Albo zmierzyli ją nieprawidłowo po porodzie, albo źle to zrobiła położna na wizycie u nas w domu, albo Marysia jadła w międzyczasie hormon wzrostu i urosła 8cm w ciągu kilku dni. Zatem by nie wprowadzać w błąd opinii publicznej – darujmy sobie jej wzrost 🙂
Po dwóch godzinach byliśmy już zupełnie spokojni, w trzyosobowej (ale pozbawionej innych pacjentek) sali poporodowej. To było już naprawdę przyjemne, z dala od zapachów sali porodowej, pobyć z moimi ukochanymi dziewczynami. Magda gotowa była w tym czasie już pakować się i wracać do domu, ale nie zyskała poparcia ani mojego, ani personelu.
Kolejne dni mijały nam na rozłące przerywanej odwiedzaniem Magdy w szpitalu. Jednego dnia zabrałem nawet naszą wesołą trójkę starszaków i zorganizowałem im widzenie z Magdą i Marysią – byli wniebowzięci. Jeden drobny szkopuł. Sara w międzyczasie złapała jakiegoś niezidentyfikowanego wirusa, który dawał znać o sobie krostami na całym ciele. Brak jakichkolwiek innych objawów wprawiał w zakłopotanie nie tylko nas, ale i pediatrę. Wiązało się z tym zalecenie, by Sara unikała kontaktu z Marysią, a wizytę lekarską, na której nasza córeczka usłyszała ten wyrok, odbyliśmy właśnie w czasie pobytu M&Msów w szpitalu. To kosztowało zbyt wiele emocji naszą Księżniczkę i odreagowała to zalecenie lekarza potokiem łez na korytarzu naszej przychodni. W domu jednak przygotowała się, by zalecenie ominąć – znalazła jakieś komunijne rękawiczki (pewnie po starszej siostrze ciotecznej) z bawełny i uznała, że jest przygotowana konfrontację z siostrzyczką 🙂 Urzekła mnie jej determinacja i postanowiłem mimo tego Sarę zabrać do Marysi, starając się oczywiście zminimalizować czas i stopień bliskości. Szczęśliwie, ani Marysia, ani nikt inny z naszej rodziny nie poniósł złych konsekwencji kontaktu z chorującą Sarcią.
W niedzielę mogliśmy cieszyć się już obecnością kompletu rodziny w naszym domu. Co prawda spóźniłem się z przygotowanej małżeńsko-noworodkowej sypialni na ten moment, ale i tak było fajnie 🙂 Świętowaliśmy to przybycie dziewczyn bardzo uroczyście, a nasze starszaki przygotowały nawet baner powitalny 🙂
Do przeczytania – z pewnością będziemy donosić o życiowych postępach Marysi Filomenki.
Aha! Szymon oprotestował pierwsze imię siostry, bo podobnie jak ja jest pełen uznania i miłości do świętej Filomeny. Uznał, że dla niego Marysia będzie Filomenką i basta. I to też kolejna ciekawostka – pozwoliliśmy mu na to bez protestu i efekt jest taki, że do tematu nie wraca, a do siostry zwraca się per Marysiu. No i traf za tą ferajną 😉