Bywało też dramatycznie

Relacja nie byłaby pełna, gdybym nie wspomniał o wydarzeniach także trudniejszych, przez które udało nam się dzielnie przejść dzięki bożej pomocy i zaangażowaniu naszych bliskich. Tuż przed zakończeniem DUŻEGO REMONTU jeden z poranków zaczął się nieciekawie.

Po pierwsze zaspaliśmy i, jak to wówczas bywa, ze sporym napięciem, w pośpiechu rzuciliśmy się do realizacji porannego planu budzenia i szykowania – w szczególności ja – do pracy. Ten pośpiech nie przyniósł dobrych owoców, ponieważ Magda spiesząca się na dół po niewykończonych schodach (i nieoświetlonych) spadła z kilku stopni, lądując niezbyt szczęśliwie i skręcając nogę. Po pierwszym szoku i ataku bólu przystąpiliśmy do oceny sytuacji. Po pierwsze zainstalowaliśmy Magdę w wygodnej pozycji i przystąpiliśmy do opatrywania okładami mającymi w pierwszej kolejności zmniejszyć obrzęk i ból, a następnie przeszliśmy do układania planu ratunkowego.

Najpierwsi w tym planie byli moi rodzice, którym na cały dzień dostarczyliśmy dzieci pod opiekę. Kolejny był Luxmed, w którym Magda miała na ten dzień zaplanowaną wizytę u ginekologa. Jako, że nogi skręcane już mieliśmy oboje, a upadku ciężarnej ze schodów jeszcze nie przerabialiśmy, to stało się priorytetem i uznaliśmy, że zaczniemy od dotarcia na tę wizytę. Już w drodze zaczęliśmy planować “co dalej?” i zastanawiać jak logistycznie zapewnić Magdzie możliwie mało ruchu.

Pierwszy z pomocą przyszedł ochroniarz w garażu Luxmedu na Chmielnej, który, gdy zapoznałem go z sytuacją, doturlał krzesło biurowe, które posłużyło Madzi za wózek inwalidzki. W samej przychodni też zaopiekowano się naszą “kaleką” wzorowo – położna zorganizowała czym prędzej profesjonalny wózek i przystąpiła, prócz podstawowych czynności związanych z wizytą ginekologiczną do zorganizowania Madzi wizyty u ortopedy (dziecięcego). Po niedługim czasie byliśmy znacznie spokojniejsi o Magdę i dziecko – lekarz nie stwierdził żadnego zagrożenia dla nich w związku z upadkiem, acz analiza była bardzo, że tak powiem, powierzchowna. Ortopeda bez możliwości skorzystania z Rtg i ultrasonografu też wiele powiedzieć nie mógł, ani na plus ani na minus. Zalecił wizytę w pobliskim szpitalu na Lindley’a w celu przeprowadzenia dalszych badań.

Blisko, więc udaliśmy się z zapałem. Tam także organizacja administracyjna nie zawiodła i tzw. “panienki z okienka” stanęły na wysokości zadania, pomagając w ominięciu niektórych formalności (podpisy ;-)) by nie zmuszać nas do ciągłego przemieszczania się. Samw wizyta nie przyniosła jednak NIC poza uświadomieniem nas, które leki przeciwbólowe Magda brać może (wyłącznie Paracetamol), a których nie (włącznie z kremami przeciwbólowymi stosowanymi zewnętrznie – więc na to uważajcie młode mamy noszące potomstwo w swych łonach – ja o tym wcześniej nie wiedziałem). Lekarz jednak, pewnie z racji obaw, zadecydował o nieprzeprowadzaniu badania Rtg. Zachęcił do wykonania USG, które jednak mógł zlecić w przyszpitalnej przychodni tylko na zasadach otwartych (pani pójdzie i się zapisze), co wiązało się na pewno z co najmniej kilkudniowym (!) czekaniem. Rtg zalecił wykonać za kilka tygodni, po rozwiązaniu, dla potwierdzenia (lub nie!), że nie doszło do złamania ani innych poważnych komplikacji – trochę słabo 🙁 Był przy tym jednak miły (i to doceniamy) i zaskoczony informacją, które to nasze dziecko. Od tej wiadomości bardzo się ożywił i stał się bardziej rozmowny i była to dobra okazja, by przekonać go, że wielodzietność to nie choroba 😉

Z pomocą w całej sytuacji przyszedł nam nasz niedawny lokator z Ursynowa, o którym przypomniałem sobie i postanowiłem zasięgnąć rady telefonicznej. Jest bowiem w tym zakresie (ginekologii i położnictwa) zawodowcem. Rada, choć słuszna, dobra i pomocna, utwierdziła nas w przekonaniu, że dotychczas traciliśmy czas. Po pierwsze okazało się, że nie ma zasadniczych przeciwwskazań do wykonania prześwietlenia części ciała tak odległej od Miejsca Zamieszkania Marysi, a tym bardziej w tak zaawansowanej ciąży (istnieją przecież ołowiane fartuchy do osłonięcia Maleństwa). Dodatkowo powołał się na praktykę wykonywania tego badania nawet w mniej sprzyjających okolicznościach i uznał naszego miłego lekarza za zbytniego asekuranta. Przyjęliśmy więc azymut na Wołoską. Tak, słyszałem wcześniej o tym co dzieje się tam na SORze, ale nie wiedzieliśmy, że przekonamy się o tym na własnej skórze tak dobitnie.

Dotarliśmy szybko i zgłosiliśmy się do rejestracji, stamtąd do przechowalni (nie ośmieliłbym się nazwać tego miejsca poczekalnią). W międzyczasie zapamiętałem kod otwierający drzwi do przechowalni, z którego skorzystała pielęgniarka wprowadzająca nas tam. Nie spodziewałem się jeszcze jak bardzo będzie przydatny, a był bardzo – ponieważ przez wiele kolejnych godzin korzystałem z tego przejścia niejednokrotnie, a bez kodu byłbym zmuszony warować pod drzwiami od zewnętrznej strony aż ktoś będzie wychodził. Skrócę dalszy opis do przytoczenia kilku statystyk:

  1. Przechowalnia mieści kilkudziesięcio-osobową kolejkę różnych “przypadków medycznych” (różnie priorytetyzowanych zależnie od problemu z jakim się zgłaszają)
  2. W kolejce istnieje spora podgrupa osób, które korzystając z SORu omijają kolejki do specjalistów (zgłasza się z problemem, mimo braku nagłegu np. urazu) i zamiast kilkutygodniowego czekania na realizację wizyty poświęcają “zaledwie” kilkanaście godzin. Dodatkowo mogą za ten dzień u internisty w rejonie (to ciekawe, że nie na miejscu) uzyskać zwolnienie lekarskie L4. Myślę, że to bardzo uniewrażliwia personel 🙁
  3. Brakuje specjalistów dedykowanych do SOR i ortopeda, który został nam domyślnie przypisany (zupełnie z pominięciem na tym etapie ginekologa) był przypisany w tzw. międzyczasie do bloku operacyjnego i znikał z SORu na półtorej godziny, wracał do pojedynczego pacjenta i wracał na oddział lub blok. W tym wszystkim trudno było dostrzec jakąkolwiek dynamikę – niewielu pacjentów przechodziło przez gabinety i szło dalej. Po prostu siedzieliśmy i czekaliśmy, miało być dobrze.
  4. W sumie po jakichś pięciu godzinach udało nam się wejść na przegląd do ortopedy i to tylko dzięki interwencji mojej siostry, która kiedyś pracowała w tym szpitalu i przez kontaty spowodowała (pozdrawiamy serdecznie p. Lilę), że ktoś na SORze zainteresował się nami nieco szybciej.
  5. Ortopedę – znów bardzo miłego (lecz cóż z tego!) – musieliśmy osobiście przekonywać do zlecenia prześwietlenia oraz umówienia konsultacji z ginekolokiem i wykonania USG i KTG.

Dalej już poszło nieco lepiej, ale nie bez absurdów.

Okazało się, że w gabinecie RTG nie przyjmą nas ze skierowaniem, więc poszliśmy do rejestracji. Tam okazało się, że Magda, z uwagi na Maleństwo, musi wypełnić jakiś formularz zgody na badanie (za taką nie jest przyjmowany akt zgłoszenia się do badania). Niestety, rejestracja takim formularzem nie dysponowała i odesłano nas na SOR. Tam z kolei dowiedzieliśmy się, że nie mają takich formularzy i skierowali ponownie do gabinetu lekarskiego. Bez skrępowania poszedłem do gabinetu nie opitalając się z czekaniem na kolejkę czy wyjście pacjenta by dowiedzieć się tylko, że lekarz też takiego formularza nie ma – TAKI FORMULARZ po prostu NIE ISTNIEJE! Otrzymałem jednak radę, by takie oświadczenie o zgodzie na badanie Madzia napisała na skierowaniu – uff.. jesteśmy w domu. Samo badanie poszło już bez zbędnych problemów i niedługo mieliśmy wynik stwierdzający, ze jest w miarę OK.

Na ginekologii też spotkaliśmy się z bardzo serdecznym przyjęciem i niezwykle miłą położną i lekarką, a przy tym sprawiającą wrażenie (i głęboko wierzę, że to odzwierciedlało stan rzeczywisty) posiadania wysokich kompetencji. O wszystkim co robiła i spostrzegła informowała nas na bieżąco i wyczerpująco. Wreszcie czuliśmy się bezpieczni. Zarówno KTG, USG jak i badanie bezpośrednie nie wskazywało na jakieś zagrożenie.

W międzyczasie chęć kolejnej pomocy zgłosiła moja siostra, która kilka minut po zamknięciu sklepu rehabilitacyjnego na Puławskiej kupiła nam tam stabilizator, który był niezbędny dla Magdy do bezpiecznego poruszania się. Wydawało nam się, że widzimy już metę w tym wyścigu. Okazało się, że nie jest to jednak takie łatwe. Otóż wypis moglibyśmy dostać za… kilka godzin, gdy uda nam się ponownie dostać do lekarza. Podobnie zresztą ze zwolnieniem na opiekę nad Magdą, bo to było w tej sytuacji konieczne. Postanowiliśmy odebranie wypisu zostawić sobie na spokojniejszy dzień, bez czekania, a po zwolnienie zgłosić się do internisty w pobliskim, całodobowym szpitalu Luxmedu. W tej decyzji zresztą wsparł nas jakiś mocno niedomyty bezdomny, który trafił na SOR. Mało tego, wspierał nas w tym widok pozostałych czekając, którzy zamienili się nagle na kiboli z twarzami zasłoniętymi szalikami (!).

W LuxMedzie nie musieliśmy długo czekać, choć te wszystkie krótkie czekania, łącząc je w całość, sprawiły, że do dziadków po dzieci dotarliśmy koło 23, a do domu – około północy.

Ten dzień dał się we znaki szczególnie Madzi i Marysi, ale i całą rodzinę kosztował sporo stresu i wysiłku. Szczęśliwie mieliśmy przywilej spotykania ludzi dobrych i pomocnych, zaczynając od rodziny, a kończąc na ludziach całkiem obcych z organizacji zwanej służbą zdrowia. Pomijając drobne braki w wiedzy lub lęk przed niektórymi decyzjami, wiem, że robili naprawdę wszystko co było w ich możliwościach by pomóc Magdzie. Doceniam to i powierzam ich w modlitwach.

Dodaj komentarz