Świętokrzyski pamiętnik – dzień 2

Wydarzenia wczorajszego dnia wydawały mi się jedyną godną wzmianki historią, przez wzgląd na wyczyn naszego syna, ale rzeczywistość świętokrzyskich wakacji zachwyca mnie do tego stopnia, że nie mogę tego nie zapisać, by móc powspominać z długie, listopadowe wieczory 😉

Każdej rodzinie N+ (dla N > 2) znany jest zapewne problem punktualnego przybycia na Mszę Świętą. Jednym zdarza się częściej, innym rzadziej. Dla jednych jest to problem, dla innych – zupełnie żaden. My należymy do tej grupy, dla której punktualność jest sprawą istotną, szczególnie w przybyciu na Ucztę Pańską i dzięki temu nie spóźniamy się zbyt często.

Dlatego dziś, przez wzgląd na odmienne środowisko i chęć niegorszenia spóźnieniem “lokalesów”, postanowiliśmy dołożyć wszelkich starań, by do kościoła dotrzeć punktualnie. Wcześniej sprawdziliśmy gdzie znajduje się kościół, o której sprawowane są Msze. Zabrakło tylko precyzyjnego odczytania, GDZIE te Msze się odbywają, bo wybrana przez nas na 10.00 bynajmniej nie miała mieć miejsca w kościele. Jednak – po kolei. Wyruszyliśmy z naszej bazy na 30 minut przed rozpoczęciem Liturgii, by w 5 minut dotrzeć na miejsce, spokojnie znaleźć miejsce do parkowania i zająć wygodne miejsce z należnym wyprzedzeniem. Z parkowaniem zeszło trochę przydługo, bo parking przy kościele jest mikroskopijny, a wszystkie inne wzdłuż ulicy – sprywatyzowane przez handlarzy pamiątek i przeznaczone dla ich klientów. W tym miejscu pozdrawiam pana, na którego parking wjechaliśmy i po zdobyciu orientacji w sprawie, postanowiliśmy go opuścić. Dziękujemy panu od pamiątek za czułe odprowadzenie nas wzrokiem na ulicę 🙂 Po znalezieniu parkingu musieliśmy kilka minut dygać pod górkę, by przekonać się, że kościół jest zamknięty i raczej otwarty nie będzie. W kilka kolejnych minut zdobyliśmy informację w pobliskim klasztorze, że Msza o 10.00 odbywa się zwyczajowo w Wilkowie, w kaplicy.

Jakąś kaplicę mijaliśmy dzień wcześniej, gdy zwiedzaliśmy okolicę, nie mieliśmy jednak 100% pewności, że w naszej pamięci jest ta właściwa. Postanowiliśmy się jednak udać w tamto miejsce i okazało się, że bez pudła. Widok, który zastaliśmy na miejscu urzekł nas bez reszty. Niewielka kaplica otoczona (to złe określenie) była ludźmi. Niewłaściwość określenia “otoczona” jest w tym, że tylko kilka osób stało przed wejściem do kaplicy. Większość tych, którzy nie zmieścili się wewnątrz, stała na ulicy, tak gdzieś na godzinie 10 (jeśli przyjąć tabernakulum na 12), w cieniu pod drzewem i właśnie… na ulicy (!). Dołączyliśmy do tej grupy nie tylko ze względu na szacunek do kultury lokalnej, ale także dlatego, że bardzo chcieliśmy poczuć tego ducha wspólnoty oraz schronić się przed żarem w przyjemnym cieniu. Widać było niewiele (jak to gdzie indziej na zewnątrz), słychać było prawie wszystko.

Urzekło mnie jednak to, że wszyscy zebrani na zewnątrz byli bardzo skupieniu na słuchaniu, a czasem i odpowiadaniu prezbiterowi. Nie było rozproszenia, rozmów, spacerów – naprawdę wszystko w najwyższym porządku, o który trudno zadbać na innych plenerowych liturgiach. Co prawda w tym sezonie w modzie był “przykuc” zamiast klękania, no ale rozumiem, że dla niektórych fason bierze górę, gdy jest się na ulicy. A może nawet i względy bezpieczeństwa. W sumie bowiem zajęliśmy połowę szerokości jezdni i moglibyśmy zgarnąć mandat od co bardziej skrupulatnego policjanta 🙂 Autom jednak nie przeszkadzaliśmy zbytnio, bo jeździły często pomiędzy główną drogą a parkingiem przy zalewie 🙂 To był ten folklor największy, gdzie strefa sacrum (liturgia, wspólnota) spotykały się z codzienną potrzebą wypoczynku i rozrywki w postaci wędrowców zmierzających na lokalną “patelnię”. Wszystko jednak we wzajemnym poszanowaniu i serdeczności. Kierowcy zwalniali tuż przy nas, a lud uprzejmie ustępował miejsca przejeżdżającym automobilom 🙂

Po południu, po dosyć smacznym, acz niewspółmiernie drogim obiedzie w PTTK “Jodełka” (w Bodzentynie dla odmiany nie znaleźliśmy żadnej czynnej jadłodajni, prócz jednej – dosyć blisko ruin zamku, które nawiedziliśmy – ale ta z kolei nie wzbudziła naszego zaufania), udaliśmy się na zasłużony relaks nad wspomniany wcześniej zalew. Tłum jak w Mielnie (aha! W okolicy jest gdzieś w ogóle Imielno – ciekawe czy Apple maczało w tym paluchy), ale udało się znaleźć miejsce na leżaki i koc. Wybyczyliśmy się, wymoczyli i z radością wrócili na obfitą wieczerzę. To był również bardzo udany dzień 🙂

Dodaj komentarz