Poszanowanie klienta vel. zasady rynkowe

Jakoś miałem przeczucie, że dzisiejsza wyprawa “do miasta” wywrze na mnie ogromne wrażenie. Nadmienić bowiem trzeba, że od prawie tygodnia, to ja już nie mieszkam w mieście – tylko na wsi 🙂 Niespełna 30 km od centrum Warszawy, w malowniczym miasteczku Józefów. Pieszczotliwie nazywam to miejsce wsią (może lepiej byłoby mówić o puszczy), bo smród i zgiełk cywilizacji ginie kilka kilometrów od naszego domu, z każdego okna mogę podziwiać przepiękne korony drzew (sosen ci u nas dostatek), a zapach wieczornego powietrza jest po prostu oszałamiający.

Wybraliśmy się więc dziś z Małżonką “do miasta”, załatwić kilka spraw formalnych, a przy tym zdobyć małe co nieco ze “sklepów z miasta” by doposażyć nasze nowe “M” i zabrać kilka zapomnianych rzeczy ze starego “M”. Na tej ścieżce zdrowia mieliśmy okazję spotkać się z kilkoma przedsiębiorcami, o których nie mogę nie napisać. Tu niestety smutnieję, bo nawet w zetknięciu z dalekowschodnią (bądź afrykańską) przedsiębiorczością, wypadamy strasznie mizernie.

Przykład 1 – spółdzielnia mieszkaniowa

Wiem doskonale, że powyższy tytuł już mówi wszystko. Tu jednak spostrzeżenia są co najmniej mieszane. Wyruszyłem więc do działu rozliczeniowego mej spółdzielni w celu poczynienia pewnych regulacji. Na początku, gdy już odnalazłem właściwy budynek na Kazury, gdzie mieści się ten wydział, zostałem sfaulowany wiadomością, że we wtorek (a dziś wtorek właśnie) w tym dziale nie są przyjmowani interesanci – każdy dzień, prócz wtorku, oczywiście. Niezrażony i pomny dotychczasowych doświadczeń, że to tylko taka zapora dla frajerów, wybrałem się jak gdyby nigdy nic do odpowiedniego pokoju w celu załatwienia sprawy. Co ciekawe – jednocześnie w tym pokoju zastałem cztery bardzo zapracowane osoby. Kiedy jedna z nich w końcu raczyła mnie zauważyć, usłyszałem tekst mniej więcej taki (rzucony przez panią dzierżącą w dłoni kubek ze świeżo nasypaną rozpuszczalną kawą): “już już pana załatwiam, tylko pójdę sobie zalać”…. no i, prawda, poczułem się szanowanym klientem. No bo skoro spółdzielnia łupi mnie co miesiąc na grubą kasę, to można się chociaż poczuć jak panicho przez tę krótką chwilę. Wracając… ostatecznie pani wróciła smutna z informacją, że jednak dłużej to zajmie, bo właśnie koleżanka nastawiła świeżą wodę w czajniku. Radość, że nie musiałem czekać, aż cała woda się zagotuje tylko pani przystąpiła do czynienia zadość moim potrzebom w trybie natychmiastowym.
Potem poszło już znacznie lepiej – sprawę załatwiłem szybko, od ręki wprost. Dostałem wydruk z rozliczeniem, który podobno był niedrukowalny i powinienem na niego czekać do kolejnego miesiąca. Okazało się, że nie było to konieczne 🙂

Bilans końcowy: wrażenie fatalne, sprawa załatwiona.

Przykład 2 – kebabownia

W przypływie fali głodu postanowiliśmy przetestować nowootwartą kebabownię przy skrzyżowaniu nieopodal naszego starego “M”. Pierwszy raz spotkałem się z Kebabem, gdzie kelner wita w drzwiach, w ogóle klient czuje się zaopiekowany, menu przynoszone jest do ogródka, płatność czyniona z dołu po spożyciu, a do tego wszystkiego jadło wyśmienite, doskonale przyrządzone, Ayran z finezyjną pianką i do tego wszystkiego niespodziewana możliwość skosztowania kebaba z baraniny !!! Ileż to razy trafiałem np. po raz dziesiąty do tego samego “turka” i słyszałem “dziś akurat wyjątkowo (!) baraniny nie mamy” 😉 A! Byłbym zapomniał dodać, że kebab za 11 “zły”, więc i cena b. przyzwoita.

Bilans końcowy: wrażenie super, sprawa załatwiona, konkurencja chińsko-włoska w okolicy rozłożona na łopatki.

Przykład 3 – ZTM

Wczoraj postanowiłem skorzystać ze zdobyczy techniki i złożyć wniosek o Warszawską Kartę Miejską przez stronę internetową. Wieczorne strzyżenie i sesja foto z moją Żoną miała być wstępem do wspaniałej przygody wyrobienia WKM i rozpoczęcia podróży “ze wsi” do “miasta” z użyciem PKP 🙂 Wszystko szło nieźle, prócz szarpiącego się połączenia Internetowego, aż do dzisiejszego popołudnia. Wniosek złożony, zdjęcie cacy, no  – cud, mniód i orzeszki. Problem pojawił się w Punkcie Obsługi Pasażera – zastałem tam bardzo długą kolejkę, w której każdy adept sztuki podróży ZTM musiał odstać swoje. Na szczęście POP wydelegował jedną pracownicę do udzielania informacji przed wejściem. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że skoro złożyłem w nocy wniosek przez Internet, to karta do odebrania będzie po dwóch dniach roboczych. Jakoś gryzło mi się to z tym, że przychodząc do POPa z dowodem osobistym i zdjęciem, można uzyskać taką kartę od ręki. Mówi się trudno – widocznie jeszcze ZTM nie skalkulował, że lepiej posadzić w backoffice jakiegoś fizycznego do klepania tych kart z internetowych wniosków, zamiast tłoczyć ludzi przy okienkach. Wobec takiego obrotu spraw zapytałem czy mogę w takim razie przyjść z dowodem i zdjęciem w postaci elektronicznej. Okazało się, że… a jakże… oczywiście nie! Zdjęcie musi być wydrukowane / wywołane. Zapytałem czy aby tego zdjęcia nie będą skanować i czy nie byłoby łatwiej wziąć JPG ode mnie? Otrzymałem odpowiedź, że owszem skanować będą, ale mój jotpeg ich nie urządza.

W te pędy udałem się z laptopem, pendrivem do Fotoformy i strzeliłem sobie blankiecik fotek. Wyszły naprawdę profesjonalnie – tu gratulacje dla mojej Żony i niezastąpionego p. Bogusława z labu Fotoformy, który naprędce zrobił drobny retusz tła, żeby fotka nabrała jeszcze wyższych walorów.  W końcu i tego jeża urodziłem, kartę otrzymałem i jestem prawie szczęśliwy. A czemu prawie? Bo zdjęcie na karcie po zeskanowaniu zniweczyło wysiłek wielu osób. Niezauważalnie gorszy efekt uzyskałbym nie goląc się i strzygąc oraz robiąc zdjęcie komórką, a następnie drukując obrazek na igłówce. No cóż, człowiek się uczy.

Bilans: sprawa załatwiona w stylu rozpaczliwym.

Przykład 4 – serwis rowerowy

Kiedy dotarłem już z powrotem do Józefowa postanowiłem zajechać do serwisu rowerowego, do którego wybieram się z moim rumakiem już od dawna. Do zrobienia w nim jest suport i standardowe smarowanie, regulacja hamulców itp. itd. Traf chciał, że było już po zamknięciu i właściciel pewnie spieszył się do domu, może to go częściowo usprawiedliwiać. Rozmowny to on nie był, ale zastrzelił mnie swoją asertywnością… po uzyskaniu odpowiedzi na moje pytania odnośnie godzin pracy i ceny przeglądu standardowego przyszła kolei na pytania ze strony serwisanta. Gdy dowiedział się, że mój rower to no-name i do tego niskobudżetowy, machnął ręką i stwierdził, że takimi rupieciami to on się nie będzie zajmował. No i tyle!

Myśląc o tym na chłodno, myślę sobie, że podjął za mnie jedynie słuszną decyzję by nie oddawać do niego roweru. Większą część dialogu odbyliśmy w ten sposób, że ja za serwisantem wodziłem wzrokiem i starałem się mówić wyraźnie, żeby zrozumiał mnie za pomocą narządu słuchu zwanego plecami, który niczym antenę satelitarną nastawiał cały czas w moim kierunku. A może to nie plecy nastawiał tylko od początku pokazywał mi, że ma mnie nieco niżej?

Swoją drogą zaciekawiła mnie relacja ceny przeglądu sezonowego roweru do jego wartości – taki serwis to powiedzmy 50-150 złotych co przy sensownym markowym rowerze (przyjmijmy dla kalkulacji, że nowym) wartym 1500 złotych to jest rocznie jakieś 3-10% jego wartości. No i teraz pomyślmy sobie o nowym aucie wartym, powiedzmy 50 tys. złotych. Gdyby iść według powyższej kalkulacji, to wymiana oleju i filtrów + sprawdzenie stanu przewodów hamulcowych musiałoby pochłonąć od 1.500 do 5.000 złotych rocznie. Nie mówimy oczywiście o grubszych naprawach, no i zakładam wartość auta raczej niską.

No to teraz pytanie – kto chętny na serwis auta po takich stawkach?

Przy tej okazji pomyślałem sobie, że może warto zainwestować i rozkręcić w okolicy “serwis rowerowy tylko dla rupieci”? Sądząc po stanie, jakości i markach rowerów, które widuję tu na ulicach, klientela dosyć spora.

Bilans: sprawa niezałatwiona, klient spuszczony na drzewo, widoki na własny biznes 😉

Podsumowanie

Mimo, że generalnie jestem zadowolony z dzisiejszego dnia i spraw załatwionych, to nadal dramatycznie wygląda nastawienie do klienta. W większości miejsc, poza kebabownią i – oczywiście – niezastąpionym p. Bogusławem w Fotoformie – czułem się intruzem. Widać kryzys jeszcze do nas nie zajrzał, a przynajmniej do omawianych sektorów działalności, skoro można klienta traktować w ten sposób.

Dobranoc Państwu!

3 thoughts on “Poszanowanie klienta vel. zasady rynkowe

  • Ach, slodka naiwnosci neofitow kapitalizmu. Poszanowania klienta im sie zachciewa i wolnego rynku. U nasz we Francji kryzys byl juz nie raz i raczej powoduje poglebienie postaw roszczeniowych, dojscie jeszcze wiekszych populistow do wladzy i jeszcze wieksze olewanie kilenta, bo za takie niskie pieniadze, to przepraszamy bardzo. A w krajach z mniejszym welfare state i regulacja rynku, z kolei rekiny rynku wygryzaja wszystkich innych metodami na granicy prawa, np. (co dzieje sie tez w Polsce), otwieraja firme, zamawia ona u konkurencji mase towaru/uslug i bankrutuje nie placac. Tylko w krajach o wysokim etosie pracy i poszanowania prawa (Chiny, Niemcy, pewnie inne), czyli tzw. wartosciach, jeszcze sie jakos turla. Sam rynek i kryzys niestety nie wystarcza. Milego mieszkania w podwarszawskiej oazie!

  • Cóż, temat jest faktycznie dosyć szeroki. My w Polsze kapitalizmu to się nie dochrapaliśmy jeszcze i pewnie już tak zostanie – wybuchowa mieszanka etatyzmu i regulacji licencyjnych, a przy tym zniechęcanie uczciwych i poczciwych ludzi do zasilania gospodarki swoimi małymi przedsięwzięciami nie doprowadzi nas do sukcesu. Dziesiątki lat PRL także na poziomie mentalnym zniszczyło nasz naród i nie prędko dojdziemy do wartości w biznesie.
    Myślałem jednak, że te patologie nie dotyczą przynajmniej tzw. małych przedsiębiorców, ale myliłem się. Natomiast najeźdźcy wykazują się jak widać postawami najbardziej pro-klienckimi.

    Nie chcąc rozsiewać plotek, to przyznam, że właściwszym określeniem nowej lokalizacji byłoby Dzieło, a nie Oaza 😉

Dodaj komentarz